Plan na dzisiaj to wizyta w Parku Humboldta. Cały park zajmuje powierzchnię ok700km2, wejście do Parku oddalone jest ok. 30-40km od Baracoa, trzeba jechać droga w kierunku Moa.
Rano idziemy do miasta zrobić drobne zakupy i zjeść śniadanie a następnie udajemy się na dworzec. Niestety ciężarówki do Moa nie ma. Czekamy zatem na kolejną, w tym czasie zaczepia nas kierowca samochodu, który chce nas zabrać za 5CUC od osoby. Dla nas to zdecydowanie za dużo. Obok dworca jest szkoła i akurat odbywa się apel, obserwujemy, bo cóż innego możemy robić. Po jakimś czasie, kierowca auta robi promocje i chce nas zabrać za 5CUC za nas obie. Cena może być, ale ruszymy dopiero jak samochód będzie pełny (ok.10 pasażerów). A oprócz nas nie ma nikogo chętnego. Nie chce nam się dłużej czekać zwłaszcza, że nikt nie wiem, o której może być kolejna ciężarówka, ruszamy na żółty punkt. Po drodze wstępujemy do słynnej Casa de chocolate. Ten region słynie z kakao i czekolady. Wg przewodnika w tej knajpce serwują doskonała gorącą czekoladę. Zamówiłyśmy 1 filiżankę za kilka CUP, chyba 5. I była po prostu ochydna- kakao na wodzie z ogromną ilością cukru. Wypiłyśmy po łyku i ruszyłyśmy dalej. Żółty punkt znajduje się w pobliżu miejsca, z którego wczoraj próbowałyśmy złapać stopa na plażę Maguana. Dzisiaj jesteśmy w lepszej sytuacji, bo jest tutaj żółta pani. Upał jest masakryczny, siadamy obok żółtej pani pod pomnikiem globuso-gołębia. Pani nie jest zbyt aktywna, ale i ruch jest słaby. Zaczepiają nas rowerowi riksiarze, bryczka konna. W zasadzie nie wiem po co, bo raczej 40km przez góry nie dadzą rady pokonać. W końcu nadjeżdża ciężarówka. Płacimy 20CUP. Zaraz za Baracoa droga z asfaltowej średniej jakości zamienia się w jakieś górskie bezdroża. Trzęsie strasznie w dodatku jedziemy bardzo wolno, za to widoki są bardzo ładne. Po ok. 2h zostajemy wysadzone pod wejściem do Parku. Nie dzieje się tutaj nic, spodziewałam się jakiś turystów lub wycieczek a tu nikogo. Wstęp do Parku kosztuje 1CUC. W tej cenie można pozwiedzać teren przyległy do nazwijmy to „punktu obsługi klienta”. Aby wyjść w góry trzeba wynająć przewodnika za jakąś kosmiczną cenę. krajobraz tutaj jest fantastyczny połączenie wody i gór. Siadamy sobie na pomoście i podziwiamy widoki. Po tej chwili relaksu idziemy rozejrzeć się po pozostałym terenie.
W końcu zbieramy się, bo o transport powrotny nie będzie łatwo. Gdy tutaj jechałyśmy nie sądziłyśmy, że będzie to tak daleko albo raczej że droga będzie tak fatalna.
Nieopodal parku swój stragan ma jakiś lokalny pan. Sylwia marzy o spróbowaniu soku z orzecha kokosowego. Pan zręcznie otwiera owoc i możemy ugasić pragnienie, bo jest bardzo gorąco a nam skończyła się woda. Gdy już wypiłyśmy Pan zręcznymi ruchami otwiera orzecha i wydobywa dla nas miąższ. Prawdziwa uczta. W ogóle ten pan jest bardzo sympatyczny i miło się z nim rozmawia. Jako, ze u niego w cieniu jest przyjemnie to ustaliłyśmy to miejsce punktem bazowym do łapania stopa. Na deser zjadłyśmy krążki migdałów zatopione w masie cukrowej (2szt za 1CUC), słodkie ale dobre. Złapałyśmy jeden samochód, ale gdy już siedziałyśmy w środku kierowca rzucił cenę kilkudziesięciu dolarów. Od razu wysiadłyśmy. Wróciłyśmy do naszego kramu, ale po kilku minutach pożegnałyśmy się i ruszyłyśmy pieszo przed siebie. Spacer był bardzo przyjemny, w okolicy nie było żadnych zabudowań. Po jakiejś godzinie nadjechała ciężarówka do Baracoa. Tym razem płacimy po 10CUP. Miałyśmy plan żeby w drodze powrotnej wstąpić na plażę jednak byłyśmy tam dopiero ok.17 to trochę za późno zważywszy na problemy z transportem a raczej jego brakiem. Poza tym nie wiem dlaczego, ale w tej ciężarówce strasznie się kurzy, ciężko jest oddychać a po całej podróży jesteśmy pokryte solidną warstwą pyłu. Gdy pytamy jednego pasażera, o której jutro może być ciężarówka do Guantanamo, ten mówi, że ok.7, ale od razu chce nam wcisnąć jakiegoś znajomego z samochodem. Na Kubie aż strach się o coś spytać, bo szansa na uzyskanie rzetelnej odpowiedzi i bezinteresownej pomocy jest znikoma.