Wstajemy rano, gdyż chcemy spróbować złapać jakąś ciężarówkę do Guantanamo lub Baracoa a jeśli się nie uda to będziemy skazane na tego Viazula. Ulice po 7 rano są puste. Niestety nie ma żadnej ciężarówki o tak wczesnej porze. Jest taxi collectivo w którym mieści się jakiś 8-10 pasażerów. My jesteśmy pierwsze. Do Guantanamo chcą od nas po 5CUC/os. Viazul kosztuje 6, więc średni to interes. Ostatecznie zgadzają się za 5CUC za nas dwie. No ale nadal nie ma pasażerów, czekamy ok.25min i decydujemy się iść na dworzec Viazula. Czekamy przy okienku kasowym, ale nikt nie obsługuje. Mijają kolejne minuty, obejrzałyśmy z każdej strony kasę na korbkę, której się tutaj używa. W końcu zniecierpliwione idziemy w kierunku autobusu. Każą nam zostawić plecaki u pana bagażowego i mówią, że bilety kupimy w autobusie. Bagażowy daje nam kwity i mówi, że trzeba w autobusie dopłacić 1CUC za sztukę bagażu. Jednak my olałyśmy sprawę i nikt się o to nie pytał. Zajmujemy swoje miejsca i ruszamy o czasie. W autobusie jest kilku turystów i o dziwo kilku Kubańczyków. A miały to być linie dla turystów. Skoro turystów nie wpuszcza się do Astro to naturalne dla mnie było to, że jeśli płacę w Viazulu kosmiczne ceny to w zamian za to mam wyższy komfort niż w Astro i nie ma tu Kubańczyków. Jednak w obydwu przypadkach się myliłam, autokar był w gorszym stanie niż ten Astro, którym jechałyśmy do Cienfuegos no i byli Kubańczycy, którzy płacili grosze za przejazd. Po kilku chwilach po autokarze zaczął przechadzać się asystent kierowcy żeby sprawdzać bilety. Gdy doszedł do nas, powiedział, że do Baracoa dla jednej osoby bilet kosztuje 15CUC. Mówił prawdę, gdyż taka cena była podana na dworcu i w przewodniku. No i na tym jego uczciwość się skończyła. Wziął od nas kasę i poszedł na koniec autokaru. Gdy wracał, poprosiłyśmy o bilety, powiedział, że zaraz przyniesie. Mijały kolejne minuty a biletów nie było. Sylwia poszła do niego naprzód, kazał czekać i obiecał, że zaraz przyniesie. Tak o to dojechaliśmy do Guantanamo na dworzec, była chwila przerwy, więc ponownie Sylwia poprosiła o bilety. W końcu dał jej jakieś dwa papierki. Niby trasa się zgadzała. Ale jak przyjrzałyśmy się bliżej, nakłucia na datach były sprzed kilku miesięcy, kwity miały różne nr seryjne, tzn. Sylwii pięćdziesiąt tysięcy coś tam a mój dwa miliony coś tam. Więc chyba nie wypisywał ich teraz z jednego bloczku. Wkurzyłyśmy się, że po raz kolejny ktoś nas chciał oszukać tym razem na 30 dolarów. Rozumiem, że koleś chciał sobie coś zarobić, ale w takiej sytuacji my też nie chcemy płacić normalnej ceny. Sylwia była już kompletnie wyprowadzona z równowagi, więc w bojowym nastroju ruszyła naprzód autokaru. Pan próbował jej wmówić, że to są właśnie nasze prawdziwe bilety. Jednak zdziwił się, że nie jesteśmy naiwnymi turystkami, które bez problemu dają sobie wmówić jakieś głupoty. W końcu uznał, że Sylwia nie odpuści, kazał jej usiąść na fotelu w rzędzie za nim. Rzucił wiązankę bluzg pod jej adresem, niestety Sylwia nie zrozumiała, ale można się domyślić o co mu chodziło. Wypisał prawdziwe bilety, które były 20 razy większe od poprzednich i podał Sylwii do tyłu i nawet za nią nie spojrzał. Kolejny przykład fantastycznego traktowanie klientów na Kubie.
Z takimi przygodami droga mijała nam dość szybko. Po jakiś 2h godzinach wjechaliśmy na słynną drogę La Farola, która łączy Baracoa z resztą wyspy. Kiedyś ten region był kompletnie odcięty, dopiero po zbudowaniu tego 33km odcinka biegnącego poprzez góry Baracoa jest skomunikowana z Santiago. Krajobrazy są przepiękne, jednak nasz turystyczny autobus nie zatrzymał się na żadnym punkcie widokowym. Normalnie, gdybyśmy nie naraziły się obsłudze to poprosiłybyśmy o to żeby się zatrzymali na zdjęcia, ale tutaj już wiedziałyśmy jaka będzie rekcja na nasza prośbę. Swoją drogą dziwne, że autokar dedykowany dla turystów nie zatrzymuje się w punktach widokowych.
Autokar porusza się po tej krętej drodze w bardzo wolnym tempie. Później mieliśmy postój, ale miejsce było najgorsze z możliwych, gdyż nie było żadnych widoczków. Ale najwyraźniej kierowcy znali właścicielkę domu przed którym się zatrzymaliśmy. A pani akurat sprzedawała różne owoce i smakołyki w kosmicznych cenach. Interes to interes.
Do Baracoa dotarłyśmy przed 13. Po drodze upatrzyłyśmy sobie kwaterę przy samym oceanie. Wydostanie się z dworca pomiędzy tłumem naciągaczy nie było łatwe. Wróciłyśmy do głównej drogi przy oceanie i zmierzałyśmy prosto na naszą kwaterę. Niestety nie mamy adresu, ale było to taki piętrowy dom z żółtą elewacją. Łatwo go rozpoznać gdyż od oceanu dzieli go tylko 10m pas jezdni. Gdy doszłyśmy pod drzwi stał już tam naciągać, który jechał za nami rowerem. Wyprzedził nas i próbował wmówić właścicielce, że to on nas przyprowadził. Wyprowadziłyśmy panią z błędu i ostatecznie nie dostał prowizji. Powiedziałyśmy, że zostajemy na dwie noce, dostałyśmy cenę 15CUC za noc. Za taki widok z okna na pewno warto.
W przewodniku wyczytałyśmy, że kilkanaście kilometrów za miastem jest Playa Maguana. Stwierdziłyśmy, że to dobry cel na niedzielne popołudnie. Wychodzimy z kwatery, jemy pizzę. Ulicę są dość puste, gdyż jest tutaj masakrycznie gorąco i wszyscy siedzą w domach. My idziemy na rogatki miasta, żeby złapać coś na plażę. Mijamy kilka budek z mięsem. Strasznie cuchnie. W końcu trzymanie mięsa w 40 stopniowym upale bez chłodni niesie za sobą pewne konsekwencje. Gdy jesteśmy już na właściwej drodze znajdujemy sobie daszek pod którym wyczekujemy na naszego stopa. Niestety ruch tutaj jest tragiczny a w zasadzie żaden. Zatrzymało się kilka samochodów, ale albo jechali gdzie indziej albo chcieli od nas kilkadziesiąt dolarów za podwózkę. W końcu zrezygnowane wracamy do miasta. Połaziłyśmy po mieście, jest już chłodniej więc ludzie wylegli już na ulice. My wspinamy się na wzgórze gdzie znajduje się hotel. Stamtąd mamy idealny widok na miasto i ocean. Samo miasto jest ohydne, spodziewałyśmy się, że jeśli był to region odcięty od świata to będzie tu jakoś inaczej. Jednak miasto wygląda tak jak każde inne, są nawet bloki. Ład przestrzenny jest tragiczny. Mój zmysł inżyniera bardzo cierpiał obserwując ten zamach na wszelkie zasady gospodarki przestrzennej ;-)
Potem uznałyśmy, że skoro odniosłyśmy klęskę z Maguaną to pójdziemy na plaże obok naszego domu, która jest kamienista, ale zawsze to coś. Przeszłyśmy całą plażę, przez te kamienie miałyśmy bardzo pożarny peeling stóp. Gdy przysiadłyśmy sobie na chwilę na skarpie, zaczęły nas kąsać jakieś szalone muszki. Zatem ruszyłyśmy dalej. Później wróciłyśmy na kwaterę żeby się ogarnąć i wyszłyśmy na miasto.
Spacerując natknęłyśmy się na restaurację przed którą miała być za godzinę(ok.21) muzyka na żywo. Właściciel namawiał nas żebyśmy usiadły przy stoliku. Ale prawie nikogo nie było, więc głupio siedzieć przy stoliku na środku ulicy gdy wokół nie ma nikogo. Kupiłyśmy sobie piwko i postanowiłyśmy odczekać tą godzinę na ławeczce w parku. Miałyśmy mały chill out gdy podszedł do nas kolejny już napastliwy pajac, chcąc z nami koniecznie porozmawiać. Gdy odmówiłyśmy, zaczął na nas wrzeszczeć i ostatecznie wynosić się Kuby jeśli nam się nie podoba. Ach ta słynna kubańska gościnność. Później okazało się, że ten gość był najęty przez restaurację do naganiania gości. Ciężko żeby z takim usposobieniem zdobył klientów. W końcu kapela zaczęła grać. Przy stolikach siedziało kilku turystów, a kubańczycy stali pod murkiem, bo najwyraźniej w tej knajpie nie było dla nich wstępu. Nikt z lokalnych też nie tańczył. Tylko naciągacze wyrywali turystki do tańca. Było to wszystko dziwne, taka szopka dla niemieckich turystów. Był też wodzirej, wyglądał tak jak byłby wyjęty od nas z lat 70tych. Postanowiłyśmy nie uczestniczyć w tej farsie i stałyśmy sobie pod murkiem. Zaczęłyśmy rozmawiać z lokalnymi. I w sumie jeden chłopak przyznał Sylwii rację, że oni mają tutaj turystów za idiotów i wierzą, że wszystko uda im się wcisnąć. W sumie patrząc na tych ludzi przy stolikach, nie dziwię się, że turyści mają tutaj taką opinię. Zostałyśmy do końca koncertu a potem poszłyśmy na kwaterę.