Dzisiaj niestety czas pożegnania z Mohandem, który był znakomitym hostem – pomimo obowiązków w pracy potrafił świetnie zorganizować nam pobyt w Algierze. Podwozi nas na dworzec taxi collectif a sam jedzie w swoje rodzinne strony. Do Oranu mamy ok.450km. Za taksę płacimy 1100DA/os. Z tego co się orientuję za pociąg cena jest podobna, czas przejazdu również, ale jeździ on rzadziej. Taksa jedzie bardzo sprawnie i po nieco ponad 4 h ( w tym postój na wizytę w knajpie) jesteśmy w Oranie. Czeka na nas Tess i Abderzak (znajomi Hilala, którzy mieszkają w Oranie, ale wzajemnie poznali się dopiero dzisiaj). Tess jest z bratem – Maccy’m a Abderzak z kolegą Rabah. Mamy dwa samochody, ja zostaję przydzielona do Rabaha i Maccy’go gdyż mówią słabo po angielsku i mój francuski miał ratować sprawę.
Jedziemy do miasta, które jest dzisiaj puste ze względu na piątek, który tutaj jest tak jak u nas niedziela. Wszystko pozamykane na szczęście jest słonecznie, co jest miłą odmianą po Algierze. Oran to miasto portowe, ponadto należy nadmienić, że toczy się tutaj akcja powieści A.Dumas "Dżuma"
Nasz team przewodników pokazuje nam najważniejsze budynki miasta, z dużym naciskiem na budynki administracji, sądy itp. Abderzak jest prawnikiem a Rabah wykładowcą prawa na tutejszym uniwersytecie – jest szalony więc ciężko jest mi wyobrazić go sobie w tej roli, ale to podobno prawda. Oczywiście zahaczamy o cukiernie, tutejsze słodycze są po prostu boskie a nasza ekipa ma tak doskonały humor, że przyciągamy swoim zachowaniem wzrok wszystkich klientów. Na szczęście nasze towarzystwo jest bardzo wyzwolone, więc nie przejmujemy się takimi rzeczami.
W dalszej kolejności jedziemy na wzgórze Santa Cruz – gdzie znajduje się fort a nieco niżej kościół. Na samej górze jest okrutnie tłoczno, chyba wszyscy mieszkańcy przyjechali tutaj piknikować w piątkowe popołudnie, dlatego miasto jest teraz puste. Później robimy sobie przejażdżkę malowniczą drogą nad brzegiem morza, przemieszczając się z zachodu na wschód miasta, trafił nam się przy okazji zachód słońca. Kolejny punkt programu to wizyta na lokalnym bazarze warzywnym.
Sygnalizujemy Tess, że chciałybyśmy wymienić kasę, ze względu na to, że jest piątek szansa na kupno pamiątek jest żadna, a z Algierii nie można wywozić lokalnej waluty, której obecnie mamy nadmiar. Nasza ekipa zaczyna ogarniać temat, a w razie niepowodzenia w ostateczności podobno można wymienić kasę na lotnisku.
Później kręcimy się trochę po mieście, kończąc kolacją w lokalnej knajpce. Oczywiście nie obyło się bez zdjęć z całą załogą restauracji. Po chwili przychodzi do nas obwoźny kantor i wymienia nam dinary na euro po kursie 1euro = 150DA. Jest już późny wieczór i zrobiło się okrutnie zimno i wietrznie. Zatrzymujemy się pod hotel&resort Meridien, którego właścicielem jest najbogatszy człowiek Algierii – właściciel kompanii naftowej Sonatrach. Nasza ekipa wymyśliła sobie sesję zdjęciową pod fontannami – motyw z Ocean’s Eleven – nasi ludzie są po prostu szaleni. Ok. 1 w nocy meldujemy się na lotnisku – to był naprawdę fantastyczny dzień, ciężko wyobrazić sobie bardziej wyluzowanych ludzi.
Samolot mamy o 3:30, zatem jest chwila na ostatnie rozmowy i pożegnania. Idziemy do check-in – nasi znajomi nas opuszczają. Oczywiście algierski system obsługi sprawia, że kolejka nie posuwa się nawet o krok, w końcu po kilkunastu minutach coś się ruszyło. Mamy tylko bagaż podręczny gdyż w Brukseli musimy bardzo sprawnie dokonać przesiadki (tylko 35min pomiędzy lotami). Pan przy check-in wita nas polskim „Dzień dobry”. Po otrzymaniu biletów i przejściu do kontroli paszportowej trzeba wypełnić jakiś kwit. Później jest stanowisko do deklaracji dewiz itp. Oddajemy swoje karteczki sprzed 2 tygodni, mówimy, że nic nie deklarujemy i pan spokojnie puszcza nas dalej. Przed boardingiem pozbywamy się ostatnich rzeczy z bagażu. Gdy dojeżdżamy shuttle busem pod samolot drzwi długo się nie otwierają, a wokół samolotu leżą porozrzucane bagaże. Za kilka minut powinnyśmy kołować a tu taki bałagan. Już mam wizję, że szansa na zdążenie na wcześniejszy samolot w Brukseli Charleroi spadła do zera i w myślach szykuje plan co będziemy robić 12h w Charleroi przy minus 5 stopniach w oczekiwaniu na wieczorny lot, na który mamy awaryjne bilety. Przed wejściem do samolotu panowie przy świetle latarek ponownie sprawdzają bagaże – nie wiem po co, ale za to odbyłyśmy z panem bardzo ciekawą rozmowę: „Mówicie po francusku?”; na odczepnego mówimy, że nie; pan pyta: ”a w jakim języku mówicie?”; my, że po angielsku; pan odpowiada: „aha, a ja nie mówię po angielsku”. No i ta rodzajowa scenka kończy nasz pobyt w tym kraju. Samolot rusza z 20 minutowym opóźnieniem.