Lot minął bez komplikacji i opóźnień a widoki były bajeczne – Pireneje wyłaniające się zza chmur, no i to wybrzeże Costa Brava – trzeba będzie tu kiedyś wrócić...koniecznie!
Na miejscu jesteśmy po 17-ej, Piotr odbiera bagaż rejestrowany, odnajdujemy Magdę i udajemy się na pobliską stację kolejową w celu zakupu biletu T-10. Jest to karta na której jest zakodowanych 10 biletów, karta na strefę 1 kosztuje 9,80 euro, mieści się w niej lotnisko i centrum miasta. T-10 można stosować dla kilku osób, trzeba tylko skasować go odpowiednią ilość razy. W Barcelonie będziemy nocować u hostów z Couchsurfingu. Ja z Magdą zatrzymamy się u Agaty, która tutaj studiuje, natomiast reszta grupy ma drugiego hosta - Hiszpana. W Barcelonie bardzo ciężko znaleźć kogoś z CS a dla pięciu osób jest to mission impossible, dlatego już na wstępie poszukiwań zadecydowałam, że w Barcelonie działamy w 2 podgrupach.
Wszyscy wsiadamy na lotnisku w autobus nr 46 i dojeżdżamy na plaza Espana. Tutaj się rozdzielamy, ja z Magdą spacerkiem podążamy w kierunku Nou de la Rambla, gdzie będzie na nas czekała Agata, pozostała trójka podąża metrem na miejsce spotkania ze swoim hostem.
Z Agatą idziemy zostawić plecaki do mieszkania, poznajemy jej współlokatorów i bez zbędnej zwłoki ruszamy na zwiedzanie miasta. Na początek Montjuic (wzgórze żydowskie), potem krzątamy się wąskimi uliczkami miasta, wstępujemy na tradycyjne cana i pinchos (piwo i przekąski). Nocą życie zaczyna się tutaj po północy, temperatura wynosząca powyżej 20 stopni bardzo temu sprzyja. My kończymy swój kilkugodzinny spacer przed 3 w nocy, jesteśmy totalnie zmęczone choć zadowolone i podekscytowane, bo nasza przygoda przecież dopiero się zaczyna.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
26.10
Ku naszemu zdziwieniu dzień zaczynamy dosyć wcześnie i po 9 wychodzimy na miasto. Zaczynamy od śniadania w pobliskiej kawiarni. Później grzecznie oddajemy się w ręce Agaty, która obmyśliła plan na dzisiejszy dzień, motyw przewodni: „Śladami Gaudiego”. Za dnia miasto wygląda zupełnie inaczej, ale jedno się nie zmienia – ciągle coś się tutaj dzieje, w Barcelonie marazm nikomu nie grozi. Najpierw kierujemy się w stronę portu Vell, pogoda jest znakomita – idealny wstęp do Afryki. Później dołącza do nas Ben i maszerujemy słynną La Rambla, następny zaczyna się właściwa cześć czyli przemierzamy miasto śladami Gaudiego, kolejki do wszystkich atrakcji są dość długie, dlatego trzeba mieć zapas czasu. Nasz spacer kończy się na katedrze Sagrada Familia, chyba większe wrażenie niż sam budynek robi okalająca go kolejka turystów. Aby tego uniknąć warto wcześniej zabukować sobie bilet przez internet. Czas nam się kurczy dlatego robimy nawrót, mijając przy okazji Łuk Triumfalny i przemierzając alejki Parc de la Ciutadella. Na tym kończy się nasze dość pobieżne zwiedzanie Barcelony, 24 godziny to zdecydowane za mało na poznanie miasta, ale wystarczająca zachęta aby kiedyś tu wrócić na dłuższy pobyt. Zbieramy swoje rzeczy i pędzikiem idziemy do stacji metra Parallel, podjeżdżamy bardzo zatłoczonym wagonem do Pl. Espana i po kilku chwilach wsiadamy do znanego nam już autobusu nr 46. Dzisiejszy lot mamy z Terminala nr 1, który jest znacznie oddalony od T2, na którym wczoraj wylądowaliśmy. Agata i Ben zdradzili nam ten „sekret”, bo bez tej informacji mogłybyśmy się lekko przerazić przemierzając jakieś pola i łąki w drodze na T1. Na miejsce docieramy ze sporym zapasem czasowym, pani na kontroli paszportowej wertuje mój paszport jak sądzę w poszukiwaniu wizy. Kończę jej wysiłki mówiąc, że Polacy nie potrzebują wiz i na tym się kończy. Kiedy my spokojnie czekamy na boarding okazuje się, że 3/5 naszej grupy jest w totalnej d****. Sytuacja była na tyle poważna, że Pan z check-in dzwonił na boarding spytać czy ich w ogóle wpuszczą. Na szczęście odlecieliśmy w pełnym składzie... ufff!