W Bandżulu lądujemy po 22-ej czasu lokalnego. Delikatnie mówiąc: jest ciepełko! Wypełniamy immigration card, nikt nas nie pyta o wizy, stempelek bez problemowo ląduje w paszporcie. Przed wejściem czeka Samba – nasz host, którego ku mojemu wielkiemu zdziwieniu udało mi się znaleźć na CouchSurfingu. Decydujemy się na wymianę pieniędzy na lotnisku, kurs jest przyzwoity 1euro = 48 dalasi.
Samba mieszka w wiosce Farato – Bandżul postanowiłam zostawić na sam koniec wyjazdu. Nasz afrykański przyjaciel przyjechał po nas pożyczonym autem, już w drodze do Farato zorientowaliśmy się, że jest to prawdziwa afrykańska prowincja. Fantastycznie zacząć wyjazd od takiego przeżycia. Po przyjeździe do domu Samby troszkę rozmawiamy, zostajemy poczęstowania ostrym ryżem z RYBĄ (to będzie dla mnie ciężki czas). Jesteśmy dość zmęczeni dlatego po północy zbieramy się pod prysznic w standardzie afrykańskim, tj wiadro + polewaczka. Samba przygotował dla nas oddzielny pokój, jak na pierwszą noc mamy dość ekskluzywne warunki. Jedyny minus to fakt, że w Gambii nie ma europejskich wtyczek, dlatego moja przejściówka została mocno wyeksploatowana już pierwszego dnia.